Zastanawiałam się ostatnio jak to z tymi mediami społecznościowymi jest. Niby wszyscy wiedzą, że Facebook to Facebook, Instagram to Instagram, a prawdziwe życie to prawdziwe życie. Mimo wszystko i tak ciągle dajemy się nabrać. Na co?
A no na to, że czasami zapominamy jednak o tym, że ludzie pokazują w sieci tylko rzeczy ładne (choć są też i tacy – potocznie nazywa się ich teraz januszami i grażynami rodzicielstwa, w skrócie pato-tata albo pato-mama- którym już na dzień dobry udaje się wejść w konflikt np. ze swoim na-razie-jeszcze-nic-nie-rozumiejącym dzieckiem, wrzucając na Fejsa albo Instagrama zdjęcia jego pierwszej kupki albo pierwszego siusiu w nocniczku – wiem co mówię, na własne oczy widziałam! I tego nie da się już potem „odwidzieć”) i te którymi najzwyczajniej w świecie chcieliby się pochwalić czy zainspirować innych. Zapominamy na chwilę o tym, że to wszystko to przez dwa albo nawet i dwadzieścia dwa trzeba przecież podzielić. No bo to nie jest tak, że czyjeś życie jest zawsze tylko różowe i koniec. Nawet ci którzy mają najpiękniejsze zdjęcia na Facebooku czy Instagramie też są przecież tylko ludźmi, i mają swoje problemy, i chorują, i mają gorsze dni, i kłócą się z bliskimi, i spóźniają się na pociąg, a czasami to nawet jedzą parówki zamiast tych swoich pięknie obfotografowanych sałatek z jarmużem czy innym fenkułem.
Przyznaję się bez bicia, że mi też zdarza się czasami o tym wszystkim zapomnieć i wpaść w fejsbukową czy instagramową pułapkę. A jakże okrutna potem okazuje się rzeczywistość, to Wam zaraz opowiem, choć opowieść nie będzie lekka i przyjemna.
Otóż spotkałam się jakiś czas temu z koleżanką, która zapytała mnie o pewną znajomą. No i ja jej mówię, że mam ją na fejsie i że śliczne zdjęcia wrzuca, dużo podróżuje, ma piękne dzieci, zawsze ubrana w firmowe ciuchy, sama zresztą też jest wyjatkowo ładną dziewczyną, a do tego też i mądrą. Można by pomyśleć cud, miód, orzeszki po prostu. Śmiałam się nawet, że w pamięci utkwiło mi to, że jak leżałam w mojej ciąży zagrożonej (co to wiecie, największa atrakcja to jest wtedy jak mąż i syn do domu po całym dniu wracają albo jak się nagle dowiadujesz kto zabił, czytając jakiś kryminał) i były Walentynki, to właśnie ona wrzuciła zdjęcie z Paryża bodajże czy Rzymu (nie pamiętam już dokładnie), którego podpis wskazywał na to, że to był prezent od męża na Walentynki. I ja, leżąc na tej mojej kanapie całymi dniami od połowy grudnia, a Walentynki przecież w lutym są, a urodziłam dopiero w kwietniu, pomyślałam sobie: o jaaaa, ale jej fajnie, ile bym dała, żeby teraz tam być, no i żeby w ogóle mój Pan Mąż o tych Walentynkach znowu w tym roku nie zapomniał. Nie pomyślcie sobie tylko od razu, że ja jakaś zazdrosna jestem albo zawistna. Co to, to nie. Mam to szczęście, że ja w kolejce po zazdrość akurat nie stałam (stałam za to w tej gdzie rozdawali anielską cierpliwość do męża i dzieci…meh meh). Ale wiecie, jak człowiek tak leży w tym łóżku jak kłoda od kilku miesięcy, to ten Rzym czy tam Paryż, to mi się naprawdę fajną opcją wtedy wydał 🙂 No! Ale wracając do meritum. Pytam koleżankę dlaczego w ogóle zapytała o tą dziewczynę. No i wtedy usłyszałam coś, co do tej pory nie daje mi spokoju i ciągle o tym myślę. Otóż jakiś czas temu ta moja koleżanka widziała tę dziewczynę w klubie, na imprezie, z mężem. No i w rzeczywistości to to już nie wyglądało tak kolorowo. Strasznie ciężko mi się o tym pisze, bo to jest prawdziwy dramat prawdziwych ludzi, ale cały czas mam nadzieję, że ten przykład pokaże Ci jak olbrzymia jest różnica między Facebookiem a rzeczywistością. Jej mąż jest po prostu największym palantem jakiego znam. Choć słowo kanalia chyba jednak bardziej pasuje. Na tej imprezie, na oczach wszystkich, uderzył ją, popchnął i kopnął…Nic gorszego nie można już przecież zrobić, żeby poniżyć drugiego człowieka. I tylko tyle jestem chyba w stanie napisać o tym co usłyszałam, bo to jakie myśli mi się kłębią w głowie od tamtej pory, to pewnie się domyślasz.
Jeszcze jedną sytuacją, która skłoniła mnie do napisania tego tekstu, był mój własny przykład. W listopadzie wrzuciłam kilka zdjęć z naszego pobytu na Mazurach Zachodnich. Wyrwaliśmy się wreszcie we czwórkę, choć wielkim odpoczynkiem tego nazwać nie można było zważywszy na fakt, że obecni też tam byli nasi dwaj synowie, których w naszym społeczeństwie potocznie określa się jako „żywe srebro”. No a zdjęcia jak to zdjęcia z takiego wyjazdu, wiadomo…ładne były. No ale przecież nie wrzucę na Facebooka zdjęcia kiedy akurat stojąc pod Rossmannem (do którego na chwilę skoczył Pan Mąż po pampki) próbowałam okiełznać moje młodsze (wówczas półroczne) dziecko, któremu akurat świat się zawalił w tej sekundzie, bo samochód przestał jechać w momencie kiedy ono spać już niemiłosiernie chciało i sygnalizowało to w dość drastyczny i hałaśliwy sposób. Sposób ogólnie widoczny i słyszalny też wszystkim przechodniom i ludziom na przestrzeni dwóch najbliższych kilometrów. Ludziom, którzy mogli byli sobie pomyśleć, że to nasze biedne dziecko obdzieram ze skóry po to tylko, żeby potem schrupać je na kolację. Nie wiem czy Ty też miewasz takie sytuacje, ale generalnie to ja w takich momentach marzę tylko o tym, żeby zniknąć. O! Mogłabym też wrzucić na przykład zdjęcie kiedy to moje starsze dziecko widząc kawałek zamarzniętego lodu, postanowiło sprawdzić czy da się tam radę poślizgać, wpadając przy tym do sadzawki znajdującej się tuż pod naszym hotelem i zamaczając się przy tym po pachy. No! Ale wracając do historii z morałem…W drodze powrotnej z tego jakże sielankowego wyjazdu, dostałam zapalenia piersi (jak się potem okazało, wskutek tego, że mój syn postanowił sprawdzić czy pierś tę jest w stanie odgryźć swoimi świeżo wyrośniętymi zębiszczami). Ból potworny, wysoka gorączka, jednym słowem jak to mawia moja starsza latorośl: koniec świata, mamo! No i ja z tym zapaleniem zaraz nastepnego dnia na izbę przyjęć, bo to niedziela była. Siedzę tam 7 godzin (jak to przystało na warszawską izbę przyjęć), w międzyczasie Pan Mąż mi dziecko przywozi samochodem, żebym je nakarmić mogła, no bo przecież butelka parzy, smok zresztą też. No to karmię to dziecko, w tym samochodzie, tą bolącą piersią, no bo lekarz mówi, że tak trzeba. Syczę z bólu, klnę jak szewc. Koniec świata, mamo! No i właśnie wtedy dostaję wiadomość od koleżanki. O coś mnie pytała chyba. Ale dodała też coś w stylu, że fajnie nam, że sobie wypoczywamy i że w ogóle gitara…Yhyyy, gitara!
No i to są właśnie przykłady na to, że my tak naprawdę żyjemy w światach równoległych. Jeden to ten, który pokazujemy innym i który chcemy, żeby oni widzieli. A drugi to ten, który dzieje się tu i teraz, ten prawdziwy. Bo te zdjęcia to tylko migawka…skrawek rzeczywistości…iluzja „idealności” naszego życia. To oczywiście nic złego, że my te zdjęcia pokazujemy, dzieląc się pięknymi chwilami w naszym życiu. Normalne jest to, że człowiek lubi oglądać piękno, w każdej postaci. To nas napędza do działania, inspiruje, dodaje energii.
Zanim jednak stwierdzisz, że twoje życie jest nudne i do bani i że inni to na pewno mają lepiej, pomyśl o tym co ty masz (przyjaciół na których zawsze możesz liczyć, męża który Cię zawsze wspiera, ciekawą pracę, która pozwala Ci się rozwijać, a może dziecko, które jest Twoim całym światem). Pamiętaj też zawsze o tym, że to zdjęcie, które wydaje Ci się czasami takie idealne, może kryć za sobą taką rzeczywistość, na którą tak naprawdę nikt z nas nigdy by się nie zamienił.